Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieci tej matki, ale, że i takich jak wy jest, jakom rzekł, legion, że tu nie wolność, jeno swawola kwitnie, nie posłuch, jeno bezkarność, nie surowy obyczaj, ale rozpusta, nie miłość ojczyzny, jeno prywata, że tu się sejmy rwą, że skarb pustoszeje, że bezład się podnosi i wojny domowe jako rozkiełznane konie tratują tę ojczyznę, że o jej losach pijane głowy stanowią, że jest ucisk poddaństwa i od góry do dołu bezprawie — przeto się krwawi moje serce, i klęsk, i gniewu Bożego się boję...
— Dla Boga! to się nam chyba powiesić, czy co? — zawołał Łukasz.
A pan Cypryanowicz przemierzył kilkakroć jeszcze krokami izbę — i mówił dalej, ale już jakby nie do Bukojemskich, tylko do siebie:
— Jak Rzeczpospolita długa i szeroka — jedna wielka uczta, a na ścianie nieznana ręka pisze już: „Mane... Tekel... Fares!“ Leje się wino, a poleje się krew i łzy. Nie ja jeden to widzę, nie ja jeden to przepowiadam, ale próżno ślepemu świecę przed oczy stawiać, albo głuchemu pieśni śpiewać...
Nastało milczenie. Bracia wciąż patrzyli to na siebie, to na pana Serafina, w coraz większej konfuzyi, wreszcie Łukasz szepnął:
— Niech się rozpuknę, jeśli co rozumiem.
— I ja.
— I ja...
— Bo, żeśmy parę razy podpili...
— Cicho, nie wspominaj...
— Jedźmy do domu...
— Jedźmy.
— Czołem waszmości dobrodziejowi! — rzekł Marek, wysuwając się naprzód i pochylając się do kolan pana Serafina.