Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakoż tak było. Prócz panny Sienińskiej, pani Winnickiej, dwóch panów Krzepeckich i pana Zabierzowskiego, który bawił się trochę w medyka, nie puścił ksiądz Tworkowski nikogo więcej do kancelaryi, aby natłok nie przeszkadzał ratunkowi. Ale wszyscy inni biesiadnicy, zarówno niewiasty, jak mężczyźni, zebrali się w sąsiedniej wielkiej izbie gościnnej, gdzie były przygotowane posłania dla mężczyzn, i stali zupełnie jak stado trwożnych owiec, pełni niepokoju, obawy, ciekawości i, spoglądając na drzwi czekali nowin, a niektórzy robili pocichu uwagi nad okropnem zdarzeniem i nad prognostykami, które zapowiedziały nieszczęście.
— Uważaliście, jak migotały świece i płomienie były jakieś czarniawe? to już widać śmierć je przesłaniała — ozwał się szeptem jeden z Sulgostowskich.
— Była między nami, a myśmy o tem nie wiedzieli.
— Psy na nią wyły.
— A ów hurkot? — może to właśnie ona zajechała.
— Bóg, widać, nie chciał dopuścić do tego małżeństwa, które byłoby z krzywdą dla familii.
Dalsze szepty przerwało ukazanie się pani Winnickiej i Marcyana Krzepeckiego. Ona przebiegła chyżo izbę, śpiesząc po relikwie, broniące przystępu złym duchom, a jego otoczono zaraz kołem!
— Co tam? jak się ma?
A Marcyan ruszył ramionami, podniósł je tak, że głowa znalazła mu się prawie na piersiach — i odrzekł:
— Rzęzi jeszcze.
— Niema ratunku?
— Niema!
Wtem przez uchylone drzwi doszły wyraźnie uroczyste słowa prałata Tworkowskiego: