Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Vivant! vivant! — zagrzmiały wszystkie głosy.
Ozwała się wraz radomska kapela, a za oknami woźnice poczęli palić w ciemności z batów. Czeladź podniosła też okrzyk w całym domu, a w izbie, śród ciągłych wiwatów, grały łykające wino krtanie:
Vivant, crescant! floreant!...
Długo trwały okrzyki, tupania nogami, dźwięki z trąb i palba z batów — i uciszyło się dopiero, gdy pan Pągowski wstał, podniósł kielich i ozwał się gromkim głosem:
— Mnie wielce miłościwi, a najmilsi sercu mojemu goście i krewni!... Zanim moją całą wdzięczność niedołężnemi słowy wypowiem, naprzód uderzę wam czołem za oną życzliwość braterską i sąsiedzką, którąście mi okazali, zebrawszy się tak licznie pod moim ubogim dachem...
Lecz słowa: „pod moim ubogim dachem“ wymówił jakimś dziwnym, cichszym i jakby pokorniejszym głosem, poczem siadł znowu i pochylił głowę tak, że czołem wsparł się istotnie o stół — a goście aż się zdziwili, że człowiek zwykle tak chłodny i dumny ozwał się z taką serdecznością.
Pomyśleli jednak, że wielkie szczęście roztapia choćby najtwardsze serca — i, czekając co dalej powie, patrzyli tymczasem na jego siwą czuprynę, wciąż o krawędź stołu opartą.
— Cicho! słuchamy! — ozwały się głosy.
I rzeczywiście zapadła głęboka cisza.
Lecz pan Pągowski nie poruszył się wcale.
— Co waści? co to jest?... Na Boga!...
— Mów waść! — zawołał.
Ale pan Pągowski odpowiedział tylko okropnem chrapnięciem, przyczem kark i ramiona poczęły mu drgać nagle.