Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamku pomorzańskiego, na Rusi, tak samo psy wyły przed nagłym napadem Tatarów.
A pannie Sienińskiej przyszła do głowy myśl, że już jej nikogo czekać nie wolno, i że ktokolwiekby nadjechał z ciemności do oświeconego dworu, to już nadjedzie zapóźno.
Lecz i innym uczestnikom uczyniło się jakoś dziwnie, tembardziej, że do pierwszego psa przyłączył się drugi — i za oknem rozległo się podwójne wycie.
Więc mimowoli słuchali w przykrem milczeniu, które dopiero po chwili przerwał Marcyan Krzepecki.
— Nic nam po takim gościu, na którego psi wyją — rzekł.
— Wina! — zawołał pan Pągowski.
Ale puhary były pełne, więc nie trzeba było nalewać. Stary Krzepecki, ojciec Marcyana, podniósł się ociężale z krzesła, chcąc widocznie przemówić. Wszyscy zwrócili na niego oczy, a starsi poczęli otaczać dłońmi uszy, aby lepiej dosłyszeć co powie, lecz on jął tylko poruszać przez dłuższą chwilę ustami, przyczem broda schodziła mu się prawie z nosem, albowiem wcale nie miał zębów.
Tymczasem, pomimo, że na dworze była odwilż i ziemia miękka, z drugiej strony dworu dał się słyszeć jakby głuchy turkot — i rozlegał się dość długo, jakby ktoś dwa razy objeżdżał dziedziniec. Więc stary Krzepecki, który już był podniósł kielich, postawił go znów na stole i począł patrzeć na drzwi.
A za nim uczynili to wszyscy inni.
— Zobaczyć, kto przyjechał! — rzekł do czeladnika pan Pągowski.
Pachołek skoczył i zaraz potem powrócił.
— Niemasz nikogo — rzekł.