Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem z pokoju, w którym leżeli ranni, wyszła pani Winnicka i, ujrzawszy wzburzoną twarz i zaczerwienione oczy dziewczyny, poczęła ją uspokajać:
— Nie bój się, nic im nie będzie. Jeden tylko z Bukojemskich ciężej trochę poszwankowan, ale i temu nic nie będzie. Inni mało co. I opatrzył ich dobrze ksiądz Woynowski, tak, że nic zmieniać nie trzeba. Dobrej są też myśli i weseli.
— Chwała Bogu.
— A Taczewski pojechał? Czego tu chciał?
— Odwiózł rannych...
— No — ale ktoby się tego po nim spodziewał?
— Sami go wyzwali.
— Tego się też nie zapierają, ale że on wszystkich posiekał — pięciu! jednego po drugim. A myślałabyś, że on i kwoczce od kurcząt ustąpi.
— To go ciotuchna nie zna. Aha! — odrzekła z pewną dumą w głosie panna Sienińska.
Ale i w głosie pani Winnickiej było tyle samo prawie zdziwienia co przygany, gdyż urodzona i wychowana w stronach podległych ciągłym napaściom tureckim, od małego przyuczyła się uważać odwagę i sprawność do szabli za pierwszą cnotę męską. Więc, gdy pierwszy strach o gości przeszedł, poczęła na cały ten pojedynek patrzeć nieco inaczej.
— Wszelako — mówiła dalej — muszę i im przyznać, że godni kawalerowie, bo nietylko złości do niego nie czują, ale go jeszcze chwalą, a zwłaszcza ten Cypryanowicz. Toż to (powiada) „urodzony żołnierz“. I gniewno im nawet na jegomości, któren (mówią) przebrał w Wyrąbkach miarę.
— Ciotuchna też nielepiej pana Jacka przyjęła.
— Bo zasłużył. A ty toś niby dobrze go przyjęła!
— Ja?