Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz po twarzy Jacka boleść przemknęła nanowo, pocałował księdza w rękę i rzekł:
— Jedną jeszcze mam prośbę, ojcze i dobrodzieju mój, abym mógł z wami jechać teraz i pozostać aż do wyjazdu w plebanii... Stąd tamte dachy widać i tu mi... zablizko...
— Jakże! sam chciałem ci to proponować i z ust mi to wyjąłeś. Nic tu po tobie — i z duszy ci będę rad. Hej, Jacuś, bądź dobrej myśli. Nie kończy się świat w Bełczączce, jeno stoi szeroko przed tobą otworem. Gdy raz na konia siędziesz, Bóg wie dokąd dojedziesz. Wojna cię czeka! sława cię czeka, a co dziś boli, to przyschnie. Widzę już, jak ci skrzydła u barków rosną: leć że, boży ptaku, boś na to stworzon i przeznaczon.
I radość, jak promień słońca, rozświeciła zacną twarz księdza. Uderzył się po żołniersku dłonią w udo i zawołał:
— A teraz bierz czapkę i jedźmy.
Ale drobne rzeczy stają często na przeszkodzie większym, a śmieszne plączą się ze smutnemi. Jacek obejrzał się po izbie, potem spojrzał zakłopotanym wzrokiem na księdza i powtórzył:
— Czapkę?
— Juści! Z gołą głową nie pojedziesz.
— Ba!
— No, co?
— A! kiedy została w Bełczączce.
— Masz, babo, amory! Cóż będzie?
— Co będzie?... Choćby od czeladnika wziąć, — w chłopskiej nie moge jechać.
— W chłopskiej nie możesz jechać! — powtórzył ksiądz — ale poślij chłopca po swoją do Bełczączki.
— Za nic! — zawołał Jacek.
Lecz staruszek począł się niecierpliwić.