Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Był to dzień urzędowych przyjęć, albowiem może w godzinę później przyszła z kolei do mnie deputacya od naszych ludzi z prośbą, bym im wypłacił po kilkanaście pezas (sou) na życie. Franciszka nie było między nimi, więc wyrozumiawszy przez brata Aleksandra, o co chodzi, odpowiedziałem, że mi jest wszystko jedno, czy dam im teraz, czy dopiero w Bagamoyo; żałuję jednak, żem na pagazich nie najął Zanzibarytów, ci bowiem są bądź co bądź mężami, teraz zaś widzę, że mam do czynienia z głupiemi dziećmi, które nie wiedzą nawet tego, że w Manderze nic nie można dostać za pieniądze. Wzmianka o Zanzibarytach była widocznie szczególniej bolesną dla miłości własnej naszych ludzi, albowiem, gdy brat przetłómaczył im moje słowa, zawstydzili się niezmiernie i odeszli natychmiast — przez całą zaś następną drogę nikt się już o nic nie upominał. Bruno przyszedł znów po chwili i tłómaczył się, że on niczego nie chciał, do niczego nie należał i że nie jest tak głupi, jak inni.
Uwzględniając nawet wszelkie warunki naszej podróży, które czyniły ją dla murzynów stosunkowo łatwą, nie wyobrażam sobie, żeby gdziekolwiek na świecie można znaleźć ludzi łatwiejszych do prowadzenia, wrażliwszych na każde sło-