Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mimo cudów waleczności z ich strony, wyparł je z łóżka i z wieży na dzikie pola.
Zrana tegoż dnia mieliśmy dowód, jak wielki wpływ wywierają misyonarze na okoliczną ludność. Koło godziny dziesiątej przyszła cała gromada murzynów sądzić się o kobietę. Domyślałem się wprawdzie, że to nie są chrześcianie, między chrześcianami bowiem tenby się uważał za właściciela kobiety, który wziął z nią ślub, sądziłem jednak, że to ludzie z najbliższej okolicy. Tymczasem, gdzie tam! Przyszli oni o cztery dni drogi. Dwaj młodzi murzyni stanęli, jako strony sporne, równie młoda, i mówiąc nawiasem, wcale przystojna murzynka, jako przedmiot sporu, ojciec jej, jako osoba oskarżona, że pobrała zadatki od stron obu — i wreszcie pięciu lub sześciu innych czarnych, jako świadkowie.
Patrzyłem na tę scenę sądu z wielką ciekawością. Ojciec Korman zasiadł przed werandą, czarni stanęli przed nim szeregiem i mówili kolejno. Oczywiście, nie rozumiałem ani słowa, prócz wykrzyknika: „O M’buanam Kuba!“ od którego każdy zaczynał przemowę; podziwiałem jednak łatwość, z jaką wszyscy się wyrażali, obfitość słów i siłę akcentów. Nie zdarzyło się też,