Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/408

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawoła jak dziecko; gdzieniegdzie zaszeleści coś w paprociach, gdzieniegdzie zakołyszą się upięcia ljanów — zresztą powaga, spokój i mrok.
Nagle las urywa się, jak nożem uciął. Oczy nasze mrużą się pod nadmiarem światła. Przed nami kraj jasny i wesoły: rozległe wzgórza kąpią się w blasku; zdaleka widać gromady drzew, jak przy naszych wsiach. Na jednem wzgórzu, hen, daleko, coś bieli się, niby domek, niby kapliczka.
Nagle Bruno zbliża się do mnie i ukazując na ów bielejący się przedmiot, mówi:
— Mandera! Mandera!