Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sionemi ramionami wyglądają, jakby ofiarowali niebu zawarty w skrzyniach dobytek.
Naokół wzburzona ruchem woda gra w słońcu; czarne, nagie ciała, to wynurzają się prawie zupełnie, to chowają się prawie do ramion, a nad tonią widać tylko sznur skrzyń, które zdają się same przepływać przez rzekę.
Ci, co już się przeprawili, brodzą po płytkich zalewach lub grupują się w cieniu drzew. Wszędy słychać głosy, śmiechy, nawoływania, pustynia ożywia się i rozbrzmiewa gwarem ludzkim: wreszcie wszyscy zbierają się po tej stronie, natomiast tamten brzeg puścieje, fala wygładza się, wielkie plamy światła i cienia układają się do dawnych granic i wspaniały obraz odzyskuje swój zwykły dziewiczy charakter.
Ubrawszy się, idziemy dalej. Nieznaczna ścieżynka wije się wciąż wśród lasu, w głębokim cieniu. Gałęzie i liście tworzą w górze sklepienie, przez które słońce nie przenika.
Twarze nasze wyglądają zielonawo, a ciała murzynów, jakby zoksydowane, zczerniałe ze starości bronzy. Na prawo i na lewo słychać czasem łopot skrzydeł pentarek lub innych ptaków, których nie można dojrzeć oczyma.
Czasem który zagwiżdże, jak nasz kos lub