Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmiernie długo. Godzina upływała za godziną, spać chciało nam się coraz bardziej, a tymczasem Muene tkwił ciągle w naszym namiocie. Synowie jego siedzieli również, jakby w ziemię wrośli. Zapaliłem wreszcie nić magnezyową, sądząc, że taki ogniotrysk, z jednej strony uwieńczy pięknie naszą gościnność, z drugiej będzie hasłem do odejścia dla gości. O, jakżem się omylił! Nić rozbłysła wprawdzie, jak słońce i spadała brylantowemi łzami na ziemię; stary podwinął, co duchu, nogi pod siebie i począł krzyczeć głosem przerażonej papugi: „aka! aka! aka!“ — wszelako ciekawość wzięła w nim górę nad strachem i rozbawił się do tego stopnia, że ani myślał odchodzić. Czas jakiś czekaliśmy jeszcze cierpliwie na zakończenie odwiedzin, ale napróżno. Co było robić? Nie byliśmy pewni, o ile poklepanie po łopatce przedstawiciela prześwietnego kraju U-Doe i pokazanie mu drzwi namiotu będzie zgodne z etykietą, w tymże kraju obowiązującą, trzeba się jednak było uciec wreszcie do tego radykalnego środka.
Noc tę przespaliśmy, z powodu znużenia, bardzo mocno. Ranek przyniósł nam dowód, że Muene-Pira nie obraził się wczorajszemi wyprosinami, albowiem we drzwiach namiotu spostrze-