Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kła, jakby się zmieniała w nasłuchiwanie — i czyniła się cisza, którą znów przerywało ciężkie stękanie olbrzymich płuc. Było w tem coś potężnego i wychodzącego po za wszelkie warunki, w jakich się człowiek zwykle obraca. Miało się wrażenie jakiejś przedpotopowej, nieprzygotowanej jeszcze pod życie ludzkie krainy, w której wszystko jest dziwne i potworne.
Wpadłem na myśl, czyby nie można strzelać, oświeciwszy rzekę za pomocą drutu magnezyowego, którego duży zwój wzięliśmy ze sobą, mówiono mi bowiem, że hipopotamy nie lękają się światła. Pomysł jednak okazał się do niczego. Drut rozbłysnął wprawdzie na sekundę jaskrawem białem światłem, ale, ledwie zapalony, odrywał się od zwoju, padał na ziemię i gasł, poczem właśnie czyniło się jeszcze ciemniej. Przesiedziawszy na worach jeszcze ze dwie godziny, wróciliśmy wreszcie do namiotu, który oświecony wewnątrz, wyglądał zdala, jak papierowa chińska latarka. Na wstępie wyrzuciliśmy ropuchę, która, siedząc między łóżkami, na worku podróżnym, patrzyła na nas osowiałemi oczyma, jakby niezadowolona z naszego widoku. Pod namiotem duszno było nie do wytrzymania. Popodnosiwszy brzegi i urządziwszy przewiew, po-