Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rasolek, bo strzelby niosą za nami murzyni, a mimo tego, jesteśmy zlani potem.
Cienia mało. Schodzimy zwolna coraz niżej, ponieważ zbliżamy się do łożyska Kingani. Kępy trzcin trafiają się coraz częściej, grunt poczyna pachnieć rozgrzanem błotem; wreszcie zatrzymujemy się nad obszerną kałużą, w której ginie nasza ścieżka.
Kilka minut odpoczynku. Kałużę przechodzi się w najszerszem odkrytem miejscu, bo w jednę i drugą stronę ciągnie się ona daleko, tworząc nieprzebyte, porośnięte trzcinami bagnisko. Z brzegu, na którym zatrzymaliśmy się, wygląda ona, jak zapadłe jeziorko. Śpiąca woda pokryta jest miejscami rzęsą, miejscami rośliną, podobną do naszego grzybienia, o liściach tarczowatych płaskich i prześlicznych liliowych kwiatach, które odbijają się w nieruchomej toni, jak w zwierciedle. Po brzegach stoi mur trzcin, między któremi kręcą się ptaki, wielkości naszych wróbli, upierzone fioletowo i czerwono. Czasem który usiędzie na smukłem źdźble, a ono ugina się pod nim i kołysze go, przyczem piórka mienią się metalicznie i migocą blaskiem drogich kamieni.
Siadamy na plecy askarisów i przeprawiamy się na drugą stronę. Woda dochodzi im do pasa,