Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zibaru, by go obaczyć. W tym celu przybyła zapewne i pani Jameson ze swoim fotograficznym aparatem, nie większym od talii kart.
Poznaję wreszcie i brata Oskara. Wyobrażałem sobie jakiegoś olbrzyma, tymczasem jest to człowiek średniego wzrostu, suchy, z maleńkiemi żółtemi wąsikami i takimże zarostem na brodzie. Ma on w sobie jednak coś żołnierskiego, coś zamaszystego i w ogóle robi wrażenie człowieka wielkiej energii. Odgadujesz łatwo, że należy on do tego gatunku ludzi, którzy, gdy zdarzy się jakaś praca, nie namyślają się długo, ale zakasują rękawy i potem robota pali się w ich ręku. Człowiek to widocznie czynu, nie rozmyślań. Karawana, któraby miała takiego przewodnika, może iść gdzie chce. W Afryce jest on, jak u siebie. Febry połamały sobie na nim zęby. W twarzy jego siedzi dobroduszność taka, jaką miewają czasem twarze wieśniaków niemieckich. Jakoż jest on Niemcem z pochodzenia, urodził się bowiem w Bawaryi. Można to zresztą poznać i po jego francuskiej wymowie.
Po powitaniach zaproszono nas na obiad, na którym był także Sewa-Hadżi i oficerowie niemieccy. Sewa-Hadżi, lubo niechrześcianin, żywi wielki szacunek dla misyonarzy i oddaje im