Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zbliżywszy się jeszcze bardziej, spostrzegliśmy na lewo od lasu palmowego, mniej więcej w odległości kilometra, domy Bagamoyo.
Jest to miasto, znane ze wszystkich podróży afrykańskich. Wissman uczynił z niego stolicę posiadłości niemieckich, więc nazwa Bagamoyo powtarzała się we wszystkich dziennikach. Rozsławił ją również i Stanley, który po odnalezieniu Emina przybył tu z nim i ze wszystkimi Egipcyanami, nie mającymi ochoty oddać w Ekwatoryi głów pod miecz Mahdiego. Ale pomimo swej sławy, Bagamoyo nie ma przyszłości, bo nie ma portu. Ocean jest tu tak płytki, że nasz „Redbreast“ zmuszony był zatrzymać się o kilka kilometrów od lądu. Siedliśmy w łodzie i przez jakiś czas płynęliśmy ku brzegowi — lecz wreszcie wręgi ich zaczęły się trzeć o piasek i trzeba było stanąć. Woda nie była głębsza, jak do kolan, a do brzegu jeszcze kilkaset kroków. W tej chwili jednak na piasku płaskoci pojawiło się kilkudziesięciu murzynów, to idących luzem, to niosących krzesła na długich drągach. Przebrnąwszy przez wodę i zbliżywszy się do łodzi, jedni zaczęli zabierać na głowę paki, drudzy podstawiali nam krzesła, albo też i własne plecy. Cała ta czarna trzódka była nader wesoła i czyniła