Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wróciliśmy do domu przez Mnazimoję o zachodzie słońca. Był wielki przypływ, obie laguny napełnione po brzegi i gładkie, jak szyby; obie gorzały czerwonym i złotym blaskiem od zachodzącego słońca. Powietrze nawet było zabarwione na czerwono, a w ogóle na niebie i wodzie grało tyle kolorów, że żadna fantazya nie zdoła sobie nic podobnego wyobrazić. Białe mury szamb i świątyńki indyjskiej wyglądały jakby z różowego światła ulepione; pióropusze palm paliły się, jak zawieszone w powietrzu ogniska; na mangach leżały krwawe odblaski, nawet błękit nieba był rumiany. W dali miasto zdawało się wznosić wprost z wody, jak Wenecya.
Potem nagle wszystko poczerniało — i tylko na wieżach rozbłysły światła.
Dzień skończył nam się wybornie; w hotelu zastaliśmy dwie wiadomości: jednę od msgra de Courmont, że brat Oskar powrócił; drugą od konsula, że pancernik „Redbreast“ wyruszy za kilka dni do Bagamoyo, w razie zaś, gdybyśmy nie mogli zdążyć, będzie zawsze gotów uczynić z nami tę drogę raz drugi.