Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niewolników i bez nich pola gwoździkowe wyjałowiałyby prędko. Nie wypada także panu jeździć bez świty, więc na Mnazimoi i w samem mieście często można widzić Araba, z czerwono malowaną brodą i na czerwono malowanym ośle, otoczonego całą czeredą biegnących pieszo niewolników. Jedni osłaniają go od słońca szerokiemi liśćmi bananów, drudzy pędzą na przodzie krzycząc: „simille! — i na ów okrzyk, tłumy murzynów rozstępują się pokornie, jeszcze dotychczas, na dwie strony i zapewne ze zdumieniem widzą, że biały nietylko nie ustępuje, ale, podnosząc laskę, każe zbaczać całej kalwakadzie, a mimo tego piorun nie spada na jego zuchwałą głowę!
Zwykle, gdy lud bardziej uspołeczniony podbije plemiona, na niższym szczeblu oświaty stojące, narzuca im nietylko swe zwyczaje, ale i język. W Zanzibarze stało się inaczej, Tu wspólnym językiem wszystkich jest język ki-suahili. Jego Zanzibarska Mość, dwór i Arabowie, tak z miasta, jak i ze wsi, nim tylko w codziennem życiu mówią. Używają go Hindusi; misyonarze układają w nim pieśni pobożne i miewają kazania. Europejczycy uczą się go dość łatwo. Jest to język dźwięczny, w którym każdą zgło-