Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chadzać się po niej o tej porze samemu, ale dwom lub trzem europejczykom, mającym zdrowe ręce, a w nich niezbyt kruche kije, nic nie grozi. Nieraz przechadzaliśmy się tam do późnej nocy bez żadnego niebezpieczeństwa. Widoki natomiast, zwłaszcza w czasie pełni księżyca, ma się rzeczywiście czarodziejskie. Podnosi się on z pod wody po stronie obszerniejszej laguny, ogromny, jak koło, rumiany i idzie w górę, zmniejszając się coraz bardziej i blednąc. Z jednej strony nad miastem zapalają na wieży sułtańskiej elektryczne latarnie, których światłem kierują się statki, wpływające nocą w kanał; z drugiej strony księżyc omaszcza srebrem powiewne kiście palm, strzelające w górę, ponad ciemny mur mangów, drzew chlebowych i baobabów.
Minąwszy Mnazimoję, wchodzi się w tajemniczy mrok tego cudnego ogrodu. Gdzieniegdzie promień miesięczny przedziera się do wnętrza, pstrząc podłoże jasnemi plamami; w innych miejscach widzi się tylko zbitą masę, tak czarną, jakby tu ciemność, pochłonąwszy wszystkie przedmioty, wszystkie kształty, stężała i zmieniła się w namacalną materyę. Idzie się kilkaset kroków niby tunelem, tylko gdzieś przed nami widać