Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem znajdują się nasi towarzysze, nadchodzi ciężka krypa arabska i siadamy. Jest nas czterech, licząc w to szafarza okrętowego, który czynił zapasy w porcie i za którym wnoszą na krypę ćwierci wołów, białe barany z czarnemi głowami, wory ziemniaków i jakieś warzywa, zapewne przywiezione z Anglii albo z Indyj, bo przecie tu nic się nie rodzi. Ruszamy. Podnoszą żagiel i krypa poczyna kołysać się na fali. Otacza nas ciemność, ale woda po obu bokach krypy fosforyzuje przepysznie. Już nie pojedyncze błękitne gwiazdy wyskakują z głębiny, ale całe snopy brylantów.
A teraz, gdzie jest „Bundesrath?“ Na ogromnej ciemnej przestrzeni portu błyszczą okienka kilkunastu parowców, jak okienka chałup we wsi; gdyby jeszcze wśród nocy rozległo się szczekanie psów lub pianie kogutów, złudzenie byłoby zupełne. A i tak chwilami mi się zdaje, że zbliżam się ku wsi. Przysuwamy się wreszcie pod czarny bok jakiegoś parowca — nie „Bundesrath!“ Przysuwamy się pod drugi — także nie „Bundesrath!“ Poczynamy się spierać o to, gdzie statek stoi, wreszcie okazuje się, że mój towarzysz pamięta najlepiej i on ostatecznie wskazuje, gdzie jechać.