Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

luchy, prusaki i inne mniejsze, ale bardziej krwiożercze istoty, nie dały nam oczu zmrużyć. Nabrałem po tym noclegu szacunku dla armii miejscowej. Egipska jazda może być niewiele warta, ale piechota odznacza się nadzwyczajną zaciekłością.
Jeszcze nie dniało, gdy zbudził nas murzyn hotelowy — i w towarzystwie Arabów, niosących rzeczy, ruszyliśmy nad kanał, gdzie przed niemiecką agencyą stał mały parowczyk, mający nas zawieźć do „Bundesrathu.“ W mieście spało wszystko. Obładowani małemi pakunkami, byliśmy podobni wśród nocy do rabusiów, pragnących się wymknąć z miasta. Ale ono przy bulwarku widać błękitne światło latarki: to nasz parowczyk. Siadamy, bierzemy rzeczy, płacimy Arabów — i jazda. Na statku jest jeszcze jakiś Grek, jadący również do Zanzibaru, i kilku Arabów, należących do załogi, którzy przy migotliwym blasku latarek wyglądają poprostu fantastycznie. Cisza naokół, słychać tylko chrapliwe, a zarazem senne dźwięki arabskiej mowy. Przesuwamy się wzdłuż domów o ciemnych oknach i wpływamy wreszcie na szerszą wodę, ubieloną już świtem. „Bundesrath“ stoi dość daleko, a że pod tą szerokością dzień wstaje szyb-