Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pustynia: na niej widać trójkątne sylwety Piramid.
Jesteśmy na miejscu. Zajeżdżamy do Mena. Jestto hotel angielski, w którym staro-egipską i arabską ornamentykę ożeniono z nowożytnym komfortem. Mieszkają tu chorzy, by oddychać powietrzem pustyni lub ci, którym do porannej kawy na werandzie potrzebny jest widok Piramid. Północ dawno już wybiła, gdy nasz powóz zatrzymał się przed bramą. W Mena uśpione wszystko. Budzimy zamieszkałego przy bramie szeika, który zapewne jest zarazem odźwiernym hotelu, ale rozespany Beduin nie bardzo rozumie, czego od niego chcemy i po krótkiej rozmowie z naszym woźnicą, wraca spać.
Idziemy sami, bo Piramidy widać i drogę znaleźć łatwo. Księżyc już zeszedł, ale ukrywa go szeroki pas chmur. Nie są to jednak owe ciężkie, zawalne chmury, zawierające, wedle słów Szekspira: „kufy pełne wody, gotowe pęknąć lada chwila“. Jestto ten rodzaj lekkich obłoków, które w dzień wyglądają, jak stada owiec, pasące się na wysokościach, a po zorzy wieczornej, która rumieni ich wełnę, zbijają się w jednę gromadę i układają do snu nad ziemią. Światło księżyca nie przedostaje się przez nie, ale rozświeca