Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W nocy cisza i pustka. Świat, oparem nilowym przesłonięty, zatarty i niewyraźny. Z pojęciem Wschodu tak dalece łączy się pojęcie wyrazistości i blasku, że ze zdziwieniem zapytujesz siebie, czy ta rzeka, dymiąca mgłą, jest Nilem — a to miasto Kairem? Może latem inaczej, bardziej po wschodniemu wyglądają te noce; w zimie przenoszą nas one, jakby pod północne niebo i sprawiają nam pewien zawód. Ale też za to wyobraźnia, zmęczona jaskrawością dziennych wrażeń, odpoczywa w nich doskonale.
Drogę z Kairu do Piramid przebywa się w ciągu półtorej godziny. Niegdyś jechało się dłużej, przez malownicze arabskie i beduińskie wioski, to blisko nad rzeką, to dalej, przez laski palm i pola bujne. Dziś inżynierowie wytknęli nieubłaganą linię prostą, która skraca czas drogi, ale pomija wszystko, co jest godne widzenia. Nawet w dzień, wioski zostają po za granicą wzroku; w nocy nie widać nic, prócz pni akacyj przydrożnych rozświecanych przez latarki powozu. W pobliżu Piramid kończy się kraj uprawny i kończy się, jak prawie wszędzie w Egipcie, bez żadnych przejść. Po zielonej runi zbóż, która w nocy wygląda czarno — poczyna się nagle wielka, odkryta, jaśniejsza przestrzeń — to już piaski —