Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przepyszny pióropusz Wezuwiusza, który od czasu do czasu przebłyskiwał czerwono na ciemnem niebie.
Takie widzenia z odległości, są jak mgły. Przesłaniają światło i czynią człowiekowi dzień smutnym. A gdym tak siedział w owych mgłach, nadomiar smutnych wrażeń, wniesiono do hotelu umierającego człowieka. Niosło go czterech ludzi, on zaś głowę miał opadłą zupełnie na piersi, zamknięte oczy, ziemistą cerę i zwisłe ręce. Posępna ta grupa przesunęła się tuż koło mnie, po chwili zaś zbliżył się do mego krzesła zarządca hotelu i zapytał:
— Czy panu wiadomo kto jest ten chory?
— Nie.
— To jest wielki Schliemann.
Biedny „wielki Schliemann!“ Odkopał Troję i Mikeny, zdobył sobie nieśmiertelność i — umierał...
Od tego czasu gazety już nawet tu, do Kairu, przyniosły wiadomość o jego śmierci.
Oto, z jakiego szeregu wrażeń składała się moja wigilia — i oto dlaczego usłyszałem na drugi dzień z pewną radością: „go ehead!”[1]

Zatoka była gładka; nie tak niemiłosiernie modra, jak bywa czasem morze Śródziemne, ale

  1. Przypis własny Wikiźródeł Możliwy błąd w druku lub błąd w rękopisie; powinno być – ahead.