Strona:Helena Mniszek - Z ziemi łez i krwi.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie dać kościoła!...
— Bronić wejścia!... bij!
— Stre... laj!...
Zagrzmiały nowe salwy, nowy odpowiedział im jęk. Żołdacy wpadli do kościoła. Kilku kozaków konno rzuciło się w zbitą masę ludu. Jęli tratować, bić, siec szablami po twarzach, ostre nahajki worywać w głowy i ciała.
— Bronić ołtarza!
— Księdza bronić!... wołano z gromady bliżej ołtarza stojącej.
— Sakrament ratować!...
— Gulajtie sołdaty! biej papistów! rubij!...
— Bieri ksiendza!...
Kapłan odwrócił się od ołtarza i trzęsącą ręką znakiem krzyża żegnał naród tratowany, konający pod kopytami koni dzikich barbarzyńców.
Ludzie nie mogli wstrzymać natarcia uzbrojonych zbójów, padali, ścinani jak łan żyta pod ciosami kosy. Płacze, krzyki, przeraźliwe rzężenia konających, przekleństwa moskiewskich rezunów, ohydne ich słowa, bluzgające bezwstydem, straszne kwiki koni napieranych ze wszystkich stron, tworzyły obraz, od którego szatan by się nawet odwrócił ze wstrętem.
Moskale szaleli!
Podjudzani przez starszyznę, puścili wodze swej dzikości i okrucieństwu. Pławili się we krwi jak w swoim żywiole, rzucali na bezbronnych ludzi niby szakale, darli im ciała nahajami, pluli w twarze, masakrowali je szablami.
Jak wściekłe psy ciskali się na prawo i na lewo, kąsając na śmierć.
Dotarli do wielkiego ołtarza, przebili się po przez głowy leżącego już prawie pokotem ludu. Jeden zbir, starszy rangą — wpadł konno do prezbiterjum i chwycił bezczelnie, świętokradzką ręką księdza za ornat; byłby powalił kapłana, lecz