Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciastka zjeść nie można, ale pojękując elegancko i z wdziękiem, jedzą jednak te wątpliwe słodycze, wytwarzane i oceniane wedle widzimisię sprytnych cukierników.
Widział wenty, podwieczorki publiczne, urządzane na różne cele, gdzie rój ludzki szumi, bawi się, flirtuje, kokietuje, lśni klejnotami, lub błyskiem rozbawionych oczu i znowu zajada, pije, narzeka na czasy, tym razem nie na produkty spożywcze, bo je tu umyślnie z konieczności towarzyskiej przecenia, płaci z naddatkami, bo to na dobry cel, na wyjątkowe nędze, na biedne dzieci. Nie tyle dla celu, lecz skoro się tu zostało zaproszonym trzeba być, dla względów towarzyskich i nie wydać się gorszym niż inni, jeśli to możliwe, zaimponować nawet.
Widział prywatne herbatki i wieczorki, na których stoły nie uginają się teraz wprawdzie, lecz są dobrze zastawione.
I widział jeszcze towarzystwa rozbawione po wojennej niby kolacji tańczące ochoczo, z zastrzeżeniem ścisłego incognita.
Obrazy przesuwały mu się w myśli kalejdoskopowo, a on dumał, rozważał, porównywał te wizje jasne i wykwintne z innemi, które rysowały mu się w mózgu również plastycznie, bo były także odbiciem widzianej naocznie prawdy.
Oto ujrzał nędzną, zatęchłą suterynę, pełną brudu, błota, pełną ludzi i dzieci. Ludzie ci byli zczerniali, chudzi, straszni, z oczyma zapadłemi, ze zwiędłemi usty, w gorączce głodowej z przekleństwem za to, że żyją, że żołądek im się kurczy z braku posiłku, a ręce mdleją z osłabienia, niezdolne do pracy, której zresztą brak zupełny. Bo do znalezienia pracy trzeba sił i protekcji, kto tych warunków nie posiada, a jest biedny, ten ginie.