Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kościuszko stał poruszony do głębi duszy, serce biło mu w piersi szalonem tempem, cały był jeszcze pod wpływem przebytej chwili, zemocjonowany nią, natchniony uroczyście.
W tem usłyszał za sobą kroki. Adjutant jego podszedł, salutując, i zameldował mu, że przybył do twierdzy obywatel, najwyższy naczelnik kraju, Waszyngton i pragnie widzieć obywatela pułkownika. Zwiedza twierdzę i jest już na szczycie fortu Putnam. Zbliża się ze swym sztabem. Kościuszko postąpił naprzód. Z entuzjasty i marzyciela przeistoczył się odrazu w chłodnego matematyka, fachowca, a zarazem w grzecznego polskiego szlachcica nawskroś nowoczesnej kultury.
Z godnością własną, lecz z poważnem uszanowaniem szedł na spotkanie zwierzchnika. Ujrzał naprzeciw siebie, w zmierzchu wieczornym gentlemeńską szlachetną postać naczelnika narodu amerykańskiego, twórcę jego wolnościowej idei. Dwaj ludzie, których historja tak podobnymi do siebie uczyniła, zmierzyli się uważnym wzrokiem.
Kościuszkę uderzyła szczerość oblicza i republikańska swoboda naczelnego wodza.Amerykański zaś ziemianin, ten istotny „Primus inter Pares“ patrzył ze zdumieniem na genialnie zdolnego inżyniera, którego znał dotąd tylko z najchwalebniejszych opinji i podziwiał prostotę, cechującą jego postać, dojrzał niezagasły płomień w oczach i natchnienie twórcze w wybitnych rysach. Podali sobie dłonie w milczeniu, nie spuszczając długo z siebie badawczych oczu. Ci dwaj musieli powitać się odrębnie, obaj byli siebie ciekawi, bo obaj przeszli do historji jednym ideałem w jej kartach zaznaczeni.
Pierwszy przemówił Waszyngton.