Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ostatni karabiny, ale cię matka, ojciec i przyjaciele łzami gorącemi obleją.
Żołnierz wzdrygnął się i przeżegnał.
— Ależ on może żyje!
Szedł dalej. Dwór jakiś duży, budynki, sady, Folwark dostatni. 1 tu przeszła czerń i tu ślady inwazji. Znać wszędzie świeże rany okaleczeń, spalone płoty i sztachety, powyrywane nawet wierzeje budynków, cisza, bo inwentarza niema, tylko ludzie włóczą się sennie, albo radzą gromadkami.
Żołnierz zaczął swoje wywiady.
— Długo tu byli? — pyta obecnych.
— Dziewięć dni. Zabrali wszystko, we dworze pustki.
— Wyście za to pewnie zbogacili się. Wasi to opiekunowie przecie.
— O, o!... a cóż to pan gada?...
Zwróciły się na żołnierza ponure spojrzenia.
— Wiem ja nie jedno, bom w wielu miejscach bywał. Czekaliście ich z tęsknotą, no to i macie.
— A pewnie, że mamy. Mieli dostać ziemię, a dostali kilka papierków takich, że i żaden żyd marki za nich nie da. Takie my to obdarowane.
Żołnierz pytał o kolegę. Słuchali pilnie, jedna kobieta rzekła:
— Był taki był, czarniawy na gębie, a w oczach to jakby mu się ogień palił. Ten ci szedł na kozaków kiej w taniec. Gdzie największa kupa, tam on był. Pamiętam go dobrze.
— A to i ja go widział — rzekł jeden fornal występując z gromady — walił jak młot, a co dopadnie kozaka to już po nim. Smok to był nie ułan, choć prosty żołnierz, ale posłuch to miał między swoimi jakby jaki generał.
Ludzie rozgadali się.