Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.1.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wolałbym twoje tylko, kociątko drogie. Chociaż — dodał — przyznaję z uznaniem, że wykazałaś niebywałą pomysłowość, fundując „Dom dożywotni“ dla niezamożnych starców. W Idaniu to czyn zdumiewający, który bezwątpienia zjednał ci całe społeczeństwo.
— Ach, Ottaro — rzekła z lekkim wyrzutem Gizella — czy chodziło mi o zjednanie kogoś, czy o pomoc dla tych niedołężnych biedaków.
Wiesz, czemu słowa twoje wydały mi się przykre? Bo zaraz po otwarciu tego „Domu“ księżna matka, Annuncjata Zofja, zwróciła się do mnie w ten sposób: „Wasza cesarska mość umie zręcznie politykować... Ach, gdybyś wiedział, jak mi było boleśnie słyszeć te słowa!...
Cesarz pobladł, pochylił głowę, zacisnął usta. Wyglądał w tej chwili, jak człowiek, gdy na wieść o wyrządzeniu krzywdy jego najdroższej istocie wie, że jest bezradny.
— To są bardzo smutne rzeczy, ale ja to muszę zmienić.
— Ale nie mówmy już o tem, nie mówmy! — zawołała. — Bo spójrz! Na szczęście my nie w Idaniu, gdzie panuje zgrzybiały duch „Starego Ururga“, lecz w tej lepszej Sustji, słusznie nazwanej górną... Milczysz, Ottaro?...
On rękę jej do ust przycisnął i rzekł z mocą:
— W „Starym Ururgu“ zmieni się wszystko. Szczęście nasze jest wszędzie, gdziekolwiek się znajdujemy, więc i tam najmniejsza chmurka nie może przesłonić słonecznej pogody naszych dni.
— A tymczasem będziemy walczyli sercem i szlachetną wyrozumiałością — powiedziała Gizella, rozpogodzając twarz w uśmiechu.
Okrążyli cypel i schodzili w dół brzegiem bezdennej zda się przepaści. Koń stawiał nogi sztywno, jakby mierzył każdy krok, i rozdętemi chrapami wietrzył przed sobą drogę, przeczuwając grozę i niebezpieczeństwo za lada chybionym ruchem. Drżał nieco i jeżył grzywę, prychał lekko dla dodania sobie odwagi, szedł istotnie, jak akrobata po linie. Cesarz milczał. Trzymał silnie konia za trenzlę i gdy ten pozwalał sobie na krok śmielszy, hamował go. Tylko Gizella rozglądała się swobodnie.
W miarę, jak okrążyli skalny cokół, widoki stawały się coraz piękniejsze. Hen, w oddali, zatopionej w śreżodze błękitno-mglistej, rysowały się grzbiety gór również białe od wieńczących je śniegów. Rozmaitość barw i odcieni była pełna malowniczego przepychu. Świat widzialny dokoła zdawał się być stworzonym nie przez prawo natury, lecz przez najwybredniejszy kaprys genjuszu ludzkiego.