Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.1.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na progu gabinetu w odchylonej kotarze stanął książę Wenuczy w podróżnym stroju.
— Ojcze! — wykrzyknął Sweno, czyniąc krok naprzód i padł w wyciągnięte ramiona ojca.
— Synu mój jedyny! — zawołał przez łzy książę. — Tolomed mówił mi wszystko... Jestem szczęśliwy, że cię widzę i podwójnie szczęśliwy, że cię zastaję tu przed obliczem najmiłościwszej pani naszej królowej... Ona wróciła mi ciebie!
— Tak, ojcze, to jej tchnienie, jej wola — której po mękach i walkach jestem posłuszny.
— To... jej uśmiech... jej serce zbawiło ojczyznę naszą... — rzekł stary książę, oblewając czoło Swena, pochylone do piersi swojej, potokiem łez...


Do antikamery apartamentów cesarskich wszedł książę Sebastjan Ururg, krokiem sztywnym, wojskowym, poprzedzany przez kamerdynera Betleja. Stojący przy drzwiach grenadjerzy sprezentowali broń. Książę odsalutował i rzucił krótko Betlejowi:
— Zamelduj mnie jego cesarskiej mości.
Kamerdyner zniknął w drzwiach gabinetu cesarza, książę zaczął przechadzać się po antikamerze, rzucając badawcze, ale życzliwe spojrzenie na wartowników, wyprostowanych jak struny. Nagle podszedł do jednego z nich i rzekł z marsem na czole:
— Jak żołnierz jego cesarskiej mości powinien być ubrany, co?
Grenadjer zbladł i wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc pytania.
Książę dotknął jego ramienia.
— Szlifę masz skrzywioną i tak stoisz na warcie w zamku?... Zluzuj!... a słuchaj-no, potrafisz ty bębnić dobrze?
— Tak jest, wasza cesarska wysokość.