Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chodźmy stąd, do ruin.
Chwycił ją za rękę.
— Wolno, ostrożnie, kamyki się z pod nóg pani usuwają. Niech pani zaczeka chwilkę, chcę wyczerpać sprawę.
— Ach panie, taki nudny temat!
— Bardzo ciekawy. Pod jakim względem mianowicie, straciła by pani zaufanie do mnie... w podobnej ewentualności?...
— Pod każdym.
— Tak krańcowo?...
— Absolutnie.
— Hm! To poniekąd rzuca cień na panią, nie miałaby pani zaufania do człowieka, któryby ją uwielbiał, czyli że taki osobnik nie wzbudzał by uznania pani?...
— Stawia pan kwestję dziwacznie. Ja tylko nie chcę mieć adoratorów, nie chcę być przedmiotem hołdów, tego się boję i pragnę unikać.
— Dlaczego?...
— To już jest moja osobista rzecz.
— Przepraszam, wyjawienie swego credo jest tu nieodzowne, jeśli chodzi o osiągnięcie celu. Każda religja ma swój kościół, każde stronnictwo swoje hasło, każdy legjon swój sztandar.
— Ale nie zawsze go rozwija.
— Nie przed każdym szeregowcem, chciała pani powiedzieć, bardzo to dla mnie pochlebne! Spodziewałem się co prawda od pani wyższej rangi, szczególnie na tutejszym gruncie.
— Nie chciałam pana obrazić, może użyłam niestosownego zwrotu, proszę mi wybaczyć. Co zaś do mego sztandaru, jest on żałobny i... tak święty... że... rozwijać go... nawet grzech.
Oczy jej pociemniały, spadła nań chmura smutku.
— Kiedyś mi to pani opowie, prawda?...
— Dobrze, o ile...
— Już wiem, o ile nie będę pani uwielbiał.
Uśmiechnęła się.
— Niech i tak będzie... Chodźmy nareszcie...
— Stoimy na skrawku skały, proszę mi podać rękę, o tak, teraz wolno za mną. Niech pani patrzy jak się z nas ci malcy śmieją. Pani stąpa jak gazella. Właściwie niepotrzebnie panią prowadzę.
— Więc proszę puścić.
— Och nie, sprawia mi satysfakcję...
— Co?
— Zaufanie pani.
Błysnął ku niej uśmieszkiem zagadkowym.
Wydostawszy się na szerszą dróżkę, rozdzieleni już, postępowali w górę ku ruinom i wkrótce weszli w wąski zaułek rozwalonych kamieni i muru, który wiódł do wieży Augusta.