Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niż w salach Kasyna, ale także bardzo rozmaity i „rozriwierowany“. Nie częstymi okazami są tu ludzie zupełnie normalni, spokojnie, dla potrzeb zdrowotnych używający ciepła zbawczego i powietrza, o kryształowych własnościach. Takich ludzi spotyka się nie wielu na tarasach montecarloskich, odrazu się ich odróżnia. Ci, co przybyli po zdrowie, mają inną patynę od osobników zagnanych tu żądzą gry; mają wyłączną dystynkcję i powagę, którą nawet tubylcy szanują więcej, niż niepokój gorączkowy, charakteryzujący tych, co przybyli napełnić kasy pana Blanca, bo nie własne kieszenie. Odrębność kuracjuszów jest tu widoczną i sympatyczną.
Panna Ewelina i Andzia nie przyjechały tu dla klimatu, lecz i nie dla Kasyna, odrazu też przywarły do tej drugiej kategorji tłumu, brano je powszechnie za kuracjuszki. Tarłówna miała uprzywilejowane miejsca spacerów swych i rozmyślań. Jeśli nad morzem, to park Monaco, piasczysta połać dla łódek obok bulwaru Condomine i płaskie skały tuż przy fali, pod nasypem kolejowym stacji Monte-Carlo. Jeśli drażniło ją morze, uciekała do parku obok Kasyna, do altany z żywopłotu, gdzie była klatka gołębi werflów, lub do zagrody drucianej, w której hodowały się kozy górskie, skaczące po sztucznej skałce. Często lubiła przebywać na górce, w kącie parku, otoczonej gęstwiną drzew i krzewów rzadkich gatunków, agaw, kaktusów i różnego gąszczu roślin, dokąd z niższej strony parku wchodziło się po kamiennych schodkach, zupełnie zatopionych w zieleni. Morze szafirowe i góry rdzawe o różowych refleksach, przeświecały poprzez krzewy.
Do parku Monaco uczęszczała najchętniej.
Pewnego popołudnia Andzia zmęczona wyjątkowo obiadem w galerji Karola III-go, gdzie była z Lorą, w licznem towarzystwie, przebrawszy się, pojechała tramwajem do Monaco. Pragnęła ciszy, samotności. Wysiadłszy z wagonu, szybkim krokiem, w obawie by jej kto nie uprzedził, poszła przez cały park, aż na jego kraniec ostatni, dotykający już ogrodu książęcego. Miała tam swój ukochany kącik, na cyplu skały, schowany w zieleni, otulony jak gniazdo ze wszech stron, tylko szeroko rozwarty na morze, z widokiem jak z bajki. Prowadziła tam uliczka wąska, zagłuszona w gąszczach i kręta. Schronisko wyborne dla tych, co chcą być sami. Od jedynej ławeczki, przypartej do skały, w zwojach bluszczu i przedziwnych roślin pnących było zaledwo parę stóp, nie więcej, do niskiej barjerki żelaznej, poza którą rozpościerało się morze w przepaści kilkunastopiętrowej. Tarłówna patrząc w dół doznawała zawrotu głowy, lecz podniecał ją widok dzikich złomów skalnych, spadających pionowo, od zrębu owego cypla ku morzu. Rosły w szczelinach kamieni dzikie agawy, jakieś pnące, niezwykłe kwiatki chorowite, kępki szaro-zielonej roślinności morskiej.