Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
XVI.
Ta i... tamta.

Tarłówna szła zamyślona w stronę tarasów. Wracała z kościółka Sainte-Dévote, zatrzymując się często i patrząc na morze, po wczorajszej burzy wygładzone, cudne.
Zbliżyła się do poczty, gdy nagle stanął przed nią Horski.
Zdjął kapelusz i uścisnął jej rękę. Zadrżała mu w dłoni.
— Tak rano?... Dokąd?...
— Byłyśmy z Lińcią na mszy, ona została w kościele, mamy się spotkać na tarasach.
— Ja zaś wysłałem konieczne depesze i listy. Pozostał tylko list pani do miejscowego proboszcza. Czy już napisany?...
— Nie.
Spojrzał na nią uważnie.
— Szedłem właśnie do pań po ten list... No... i przedstawić się pannie Ewelinie, jako narzeczony jej pupilki.
Andzia milczała.
— Trochę dziś blado wyglądamy. Dlaczego to?...
— Nie spałam w nocy.
— Jakiż powód?...
— Było mi źle... smutno... słowem... dziwnie.
Horski nic nie odpowiedział. Minęli tarasy i okrążając Kasyno weszli do parku.
Andzia mimowoli kierowała swe kroki w stronę narożnej altanki, otoczonej krzewami. Odnaleźli kamienne schodki w gąszczu gieranjum i caprifoljum. Wstąpili na nie i stanęli na okrągłym placyku altanki.
— Odpoczniemy. Dobrze?...
— Owszem. Zadziwiająca rzecz, że nikogo tu niema. Zwykle spotyka się bony z rozkrzyczonemi dziećmi, jakieś skromne niewiasty, spożywające naprędce kieszonkowe śniadanie, strojnisie mauvais genre, robiące tu tualetę przed lusterkiem, lub gruchające pary. My należymy do ostatniej kategorji.
— Co pani jest, panno Anno?...