Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
X.
O zachodzie.

Zdarzyło się pewnego dnia przed świętami Wielkanocy, że Handzia, biegając po parku, rozkwitłym już wiosennie, spotkała Kościeszę. Zatrzymał ją i, patrząc na nią długo z nietajonym zachwytem, uśmiechnął się łaskawie, dobrotliwie, jak ojciec. Otoczył ją ramieniem, pytał, czemu bywa czasem smutna, czemu zamyśla się tęsknie, prosił, żeby mu wyznała szczerze, co ma w duszy. Może jej czego brak? On zrobi dla niej wszystko, co jest w jego możności, byle jej było dobrze i byle się czuła szczęśliwą. Mówił, że jest zmartwiony jej skrytością, że dawna Aneczka, szczera jak kryształ jasny, zmieniła się, a on nie zna powodu.
Istotnie, dawniej Handzia byłaby się mu rzuciła na szyję i wyznała, co ją dręczy, za czem tęskni, Ale teraz stała się ostrożną, nie ufała już Kościeszy, bała się wymawiać przy nim imienia Andrzeja, by nie wywołać znowu białego błysku w oczach ojczyma, który był owego pamiętnego wieczoru po kuligu. Więc wyznała krótko, że jej trochę smutno i... że tęskni do maja, bo wówczas nastąpi najmilszy dla niej czas w ciągu całego roku.
Kościesza rozluźnił swe objęcia i spytał:
— Co to jest Handziu, o czem mówisz?
— O wycieczce do Wilczar, ojczymku. Będziemy znowu pod opieką Grześka odbywali długie wędrówki po stepach...
— Grześko to nie opieka — wtrącił Kościesza już głosem zmatowionym — zresztą w tym roku do Wilczar nie miałem wcale projektu wszystkich wieść.
Stanęła jak sparaliżowana.
— Dlaczego?
— No widzisz, nie miałem zamiaru. Sam to co innego, muszę tam być.
— A przecie co roku jeździliśmy całym domem... tak przyjemnie... czemuż teraz?
Kościesza patrzał na nią badawczo. Była zmieniona, jakby zastygła. Oczy jej otchłanne zaszkliły się łzawo, mrugała prędko