Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tędy, do reszty zbłądziwszy we własnym domu. Nie mogli my w tym gwałcie i doszukać się jej. Aż dopiero jak dobrze widno zagrzało, tak pani przez okna wysunęła się i krzyczy. A tu już płomienie czut‘ czut‘ nad nią. Wszyscy i głowy potracili; ja sama uklękła i wieczny odpoczynek zaczęła. Dopieroż panienka, co przedtem szukała pani po całym domu, wyrwała się skądś i dawaj krzyczeć o drabinę. Szczęściem była ta wielka ze sadu, przystawili, ale co chłop który ruszy, to i nazad, taki żar, co który ruszy, to nazad, panna Lorka beczy, a tam pani już prawie się pali. Tak panna Handzia buch sama na drabinę, wyciągnęła nieboraczkę i ot zlazła szczęśliwie. Ale żeby nie ona, oj! sierota jużby ty był panicz.
W tem, w gromadkę ludzi z dowodzącą pośrodku Butkowską, wpadł Kościesza i huknął przeraźliwie:
— Do pożaru chamy! Oficyna zajmuje się, panią zanieść do magazynu za sadem, Butkowska niech z nią będzie. A i kawaler tu? Romansuje wieczorami zamiast matki pilnować. Gdzie Andzia?
Rozejrzał się, a nie ujrzawszy pasierbicy biegł dalej, krzycząc i klnąc. Ludzie rozeszli się również, została tylko półprzytomna pani Smoczyńska, stara klucznica i Jaś, wyprostowany, blady, z nową obelgą ciśniętą mu w twarz. Pociągnięty za ramię przez Butkowską, ocknął się. Wziął matkę na ręce i, szedł w stronę śpichlerza, łzy wielkie spadały mu gęsto na bieliznę nocną niesionej kobiety. Płakał. Za nim zaś huczał pożar coraz groźniej, złowrogie wydając odgłosy, rozpalał się, buchał, szalał i chłonął w swój żywioł okrutny co raz nowe nieogarnięte jeszcze placówki. Gdy Jan zdawszy matkę Butkowskiej powrócił do pożaru, zastał Olelkowicza na koniu zgrzanym, okrytego kurzem doszczętnie. Kozak Fedor, także zziajany stał za nimi.
Zeskakując z wierzchowca, młodzieniec opowiadał Smoczyńskiemu, że już dość daleko w drodze dosięgła go łuna, myślał z początku, że palą się Turzerogi i pędził na złamanie karku. Ubolewał teraz nad Jasiem, widząc jego zapłakane oczy, pytał o matkę i ze zgrozą dowiedział się o postępku Andzi.
— Dobrze, że to pańską matkę, gdyby się paliły Turzerogi, toby była gotowa tego starego dzika na rękach swych ratować.
Widząc zdziwinie Jasia, dodał z pasją:
— Mówię o Kościeszy. Czy wie pan, że ten stary cymbał tak mnie dziś potraktował, że... że... Och! nie chcę mówić! Taka bestja! Ale ja go już przewąchałem. Zje djabła rogatego, zanim się mnie pozbędzie.
— Jakto, więc i pana?... — zdumiał się Smoczyński.
Lecz Olelkowicza nie zastanowił ten okrzyk.