Strona:Helena Mniszek - Czciciele szatana.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

renta, wróciły do swej przeczystej, ślubnej barwy kwiaty pomarańcz i magnolji i rozsnuły dokoła siebie woń przedziwnie słodką, upajającą, jak haszysz. Olbrzymi kołpak Wezuwjusza zasunął się w pomrokę, majaczył jeno nad nim prosty, różowawy słup dymu, niby mgła czy pył, nad niewidzialnym rozpalonym stosem żaru. Z pomiędzy chmur zalśniły tu i owdzie pojedyńcze oczka gwiazd, jedna większa, jak brylant migocąca rzuciła na wodę zatoki złocistą, drgającą bezustannie nitkę. Cisza — niemal święta. Oni oboje, siedzieli przytuleni do siebie na balkonie willi podstawą swej skały głęboko werzniętej w zatokę, otoczonej mnóstwem rozkwitłych pomarańcz, cyprysów, cytryn, palm i wachlarzowych pinji. Balkon zatopiony doszczętnie w różach i kameljach; na lakierowanych liściach bluszczów, zwieszonych festonami, wypełzają blade kieliszki caprifoljum, niby łzy aniołów. Willa wygląda jak gołąb biały, który w locie zawisnął nad falą morską, balkon to jego skrzydło.
— Jaka cisza, świat śni upojny sen. Taką noc sam Bóg chyba nasyca urokiem — szep-