Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po odmowie, danej księciu Zygfrydowi, Lucia nie strzegła troskliwie swych uczuć. Wieść głucha rozeszła się prędko, pochłaniana i komentowana.
Oczekiwano następstw. Ordynat widział zwrócone na siebie oczy tłumu salonowego, ale co gorsze, czuł wśród nich nieśmiałe, błagające źrenice Luci. Prześladowały go one, wpijały mu się uparcie do duszy, oplątując spojrzeniem niby pajęczą nitką, niby jakimś mrokiem, co zwolna, ale silnie opanowuje we władztwo swe zastygły po zorzach dzień. Czuł, że nie ogarniają go miłosne pęta, że brak im słodyczy, ale że jednak są to — pęta niewolne, jakby obowiązujące, które spadły nań prosto z życia, bez poprzedniej wibracji w duszy. Wsączało się to despotycznie w istotę jego ducha, bez cichej fletni, grającej cudne melodje zachwytów i szalonych upojeń. Zamarłe pieśni przebrzmiałych nokturnów nie ocknęły się; ani jeden dźwięk nie drgnął rzewliwą tęsknotą na omdlałych tonach arf, ongi dzwoniących epopeje. Struny, rozkołysane dawniej w hejnał rozkoszny, nie pordzewiały, lecz zwinęły się szczelnie w zazdrosny krąg, wskroś którego przepływał chłód pustkowia.
Jakieś nowe, niesłychane misterjum, upoiste, na uroczych pasmach światłości spłynięte do duszy, mogłoby rozbudzić z odrętwienia te struny czarodziejskie, śpiące w bolesnym letargu. Jeśli nie były zabite huraganem, co zgłuszył ich śpiew? Jeśli w szarpaniu się tragicznem nie zginęły bez ratunku? Jeśli nie uległy wiekuistemu snowi?!
Dotąd w zaniku swym trwały. Pajęcze pęta świadomości uczuć Luci nie były twórczą pobudką: niepokoiły — nie budząc. Zamknięta świętość w duszy ordynata, nie skaziła swej boskości. Dogmat, zawarty w niej, palił się tym samym ogniem ofiarnym na stosie ściętych kwiatów przeszłości. I pachniały lilje przeżywanych uczuć. I dym wonnych kadzideł zjawisk prześnionych nie rozpłynął się w zapomnieniu.
Ekstaza przeszła w wizję nieziemską i pałała jaśnią. Żadna iskra nie struchlała, nie było popiołów. W świątyni jego miłości, szemrał ten sam szept modlitewny drogich ust kapłanki i bielała zawsze w tajemniczych półcieniach ubóstwiona jej postać.
Nawała nowych wrażeń nie potrafiła zwiać tego jedynego obrazu, którego czas wżłabiał tylko głębiej w skrwawione serce.
Więc odczuć egzaltowanej miłości Luci Waldemar nie mógł i nie starał się. Same pragnienie uważałby za świętokradztwo.