Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O! naturalnie! Jednak dziś nawet nie mówiłam córce... de cette chance — dodała ciszej i z umizgiem. Trzeba ją oswoić.
— Więc baronówna nie wyjdzie do nas...
Pani Idalja zrobiła rozpłakaną minę.
— Może potem da się namówić. Teraz... elle est indisposée.
— Hm! — mruknął książę powątpiewająco.
Bohdan słyszał rozmowę i śmiał się.




XXVII.

Pierwszy, niepokalanie biały śnieg spadł obficie na ulice Warszawy. Miasto wyglądało odświętnie a zacisznie. Białe aksamity powlokły dachy, drapowały się pod oknami, zwisały frendzliście z nagich gałęzi drzewnych, słały swe zbrudzone już kobierce na brukach ulic. Mróz był tęgi i rozsiał w powietrzu mnóstwo skrzących pyłów, niby iskierek po roztrzaskanym brylancie. W świetle lamp elektrycznych szkliste tumany mrozu skupiały się gęsto, tworząc powietrzną kopalnię drogocennych igieł.
Raźnie rozdzwoniły się janczary sanek na ulicach. Zgrabne płozy migały tu i tam w szybkim, ślizgim biegu. Dumnie jakoś kłusowały konie, pokryte cennemi siatkami, strojne w pióra i kity.
Wieczorem ruch jakby się wzmagał. Środkiem ulic gnały sanki prywatne i dorożkarskie, wioząc zakapturzone panie do teatru. Sunęły gęsto karety, poprzedzane klasycznym tupotem spasionych koni; wlokły się drobnym truchtem pospolite dryndy z przygarbioną postacią dryndziarza na koźle. Piesza publika spacerowała wolniej, gwarząc wesoło i przypatrując się sankującym. Długie słupy pary przeplatały ciemne postacie osób. Rzęsiste światła lały się hojnie na chodniki z wystaw sklepowych i wielkich lampjonów, odznaczających pewne cukiernie lub większe sklepy. Tu i owdzie mrugały niezliczoną ilością źrenic lampki różnobarwne teatrów złudzeń.
W Alejach Ujazdowskich wśród publiczności rzadszej nieco, szedł Waldemar Michorowski. Przed oczyma jego jaskrawym zygzakiem rysowały się słowa:
„Lucia mię kocha“.
Nie mógł odpędzić z myśli tej pewności, która już występowała zbyt wyraźnie.