Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i rozpaczy, przerażenia, uwiązł bezradny, jakby nie śmiał sięgnąć dalej. Ostatnie chuchnięcie ociągało się, wahało, zatarasowane przemocą bólu. Już dochodzi do łoża, pyłek niepewności ginie, grom ma się spełnić, lecz... zabójczy dech rozłazi się szeroko, znowu bez ostrza, znowu przyczajony, grozi tylko.
A wieki idą, idą — zda się — w nieskończoność, ciągnąc za sobą ponure historje nędz duchowych.
Ósmego dnia choroby nastąpiło przesilenie.
Świt październikowy, spowity w siwych kożuchach mgieł, wilgotny, ciężki przylepił się do okien pałacu i rozmazywał na nich swe ołowiane akwarele, ociekające wodą po szybach. I stopniowo dodawał farb białych, rozjaśniał je, wykończał.
Dzień rozsunął zroszone powieki. Blade źrenice, bez błysków, ale otuchę niosące, wyjrzały swobodnie.
W sypialni zgasła lampka.
To oddech złowrogi nie dotarłszy do łoża, zdmuchnął ją i znikł, zabity porankiem.
Ale o tem nikt jeszcze nie wiedział.
Groza wisiała.
Ordynat otworzył szeroko oczy.
— Co to?... — spytał nieprzytomnie.
Zerwali się wszyscy, pełni strachu, ale bez szelestu.
— Co to?... kto jest? — powtórzył chory.
Lucia pochyliła się jak senna.
— Ja jestem... Waldy...
— A!... Stefcia! Widzisz.. Wróciłaś...
Głucha cisza.
— Wróciłaś? Już nie odejdziesz: prawda? Mów!
— Nie...
— Zostań! zostań! Tak dobrze!.. Ale ty pójdziesz.. boję się!
— Zostanę... Waldy... Zostanę.
Waldemar trzęsące się ręce Luci położył sobie na oczach i oddychał ciężko i rzęził.
Ona z okropnem trzepotaniem się serca, spojrzała na doktorów wzrokiem konającej. Błagała ich o coś. Zrozumieli.
Badanie trwało krótko. Ordynat nie widział ich, trzymał ręce Luci i przemawiał do niej, jak do narzeczonej. Błędnie składał słowa, chwilami cichł i znowu zaklinał ją, by nie odchodziła.
Doktorzy podnieśli się z dobrą smugą w oczach. Twarze ich były jasne, szczęśliwe.