Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mienić w szpony innego życia, które rozkrwawiają wspomnienia poto, by wydobyć z nich wieczną tęsknotę.
Waldemar pamięcią rozpalał tę swoją błyskawicę życiową, ale czyniąc to zarazem z okrucieństwem wyrafinowanem darł na cząsteczki włókna swego serca. Z ordynata opadły już marzenia, skruszyły się zapały młodzieńcze. Został tylko podkład jego istoty wewnętrznej twórczy, mogący rozszerzać się i obejmować coraz nowe płody szczytnych myśli, celów idealnych. Czyny swe nieść na barkach życia, zamiast szczęścia. Nie dławić tęsknoty, ale ją mieć, jako swe najdroższe sanktuarjum.
Zmrok wpełzł w puszczę i zaszemrał. Cicha pogwara, od dębów poczęta, szła wśród boru. Drzewa mówiły sobie dobranoc.
I oto pod wpływem gawędy wieczornej lasu, czarny kir okrywający katakomby jego tragedji podniósł się i wyleciał z za niego rój białych gołębi, i trzepotał skrzydełkami białemi i białoróżową chmurą okrążał głowę Michorowskiego.
Opadły go srebrne ptaki — wspomnień. Wspomnienie! coś cudownego i pięknego! co sięga w krainę baśni, o czem trzeba śnić z zamkniętemi oczami. Wspomnienie powinno się znajdować wewnątrz skarbca, jak pamiątka, do której należy się zbliżać w skupieniu ducha, z uwagą, by ta reszta dawnej świetności nie uległa rozbiciu.
Chmura śnieżnych gołębi krążyła, stukając dzióbkami do zamkniętego gmachu duszy ordynata. Szeleściały atłasiste piórka upartych ptaków. Dobić się chciały do skarbca i uchwycić złożone w nim klejnoty, by razem z tamtemi cudami utworzyć uroczą, jarzącą blaskami zorzę i skąpać w niej umysł Michorowskiego. Trzepotały się ptaszyny, kwiliły i już były blizko rozświtu zorzy. Już serce Waldemara zalewała słodycz niepojęta, haszyszem nasiąkały nerwy, mózg oddał się bezsprzecznie pod ich władzę. Całą duszą, całą istotą otwierał złote wrota swego sezamu, by na progu jego upaść z niemocy wyczerpania upoistego.
Ale bór zatrząsł się groźnym wichrem, pęd ostry przeleciał czuby dębów, targnął niemi, runął niżej, w puszczę drzew i szamotał się zajadle, grzmiał na konarach i w dziuplach świstał. Powstał harkot, zamęt, ryk w cichym przed chwilą borze. A noc niezgłębiona szła na pomoc hordom wichru i waliła w czeluść puszczy ciężką swą postacią w czarnej todze.
Pierzchły stada gołębi, wiew czarownych skrzydeł wspomnień przycichł, ginął i znikł. Przestały kwilić cudne głosy i wrota złote