Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z podniesioną głową weszła do pałacu.
Ordynat z Brochwiczem jadąc, prawie nie mówili do siebie. Coś padło pomiędzy nich. W Głębowiczach już Brochwicz rzekł.
— Jutro cię pożegnam. Wyjeżdżam.
— Więc obaj myliliśmy się co do Luci — zagadnął Michorowski.
— Ja nie. Przeczułem dobrze. Kocha innego, i... wiem kogo.
Ordynat nie podjął tej kwestji.




XI.

Dęby wołyńskie, olbrzymy niebotyczne trzęsły potwornemi głowami. One tylko zielone swe grzywy rozpościerały dumnie i butnie nad morzem rozhulanych po puszczy barw jesiennych.
Dęby wołyńskie parły do słońca całą siłą swych tęgich muskułów. Zaborcze swe ramiona wżerały pomiędzy gałęzie innych drzew, brały je pod siebie i znowu szły dalej, i znowu dławiły słabszych.
Dęby wołyńskie, rozwielmożnione, poważne, królowały puszczy, biorąc ją we władanie. Sypały na ziemię grad żołędzi na pokarm dla dzików.
Dęby wołyńskie, praojcowie puszczy, panowie jej i opiekunowie. One ściągały na siebie pioruny, chroniąc inne drzewa; one opierały się nawałnicom wichrów; one dawały cień, one dawały ton główny leśnej filharmonji. One pierwsze rozbrzmiały donośną pogwarą na powitowanie swego pana, pierwsze pochyliły czuby w wasalskim pokłonie ordynatowi Michorowskiemu.
Za niemi poszedł cały bór, ustrojony w złotogłów. Roztocz kolorów, otchłań burzących się barw.
Ordynat wjechał w bór i stanął zdumiony, pochłonięty.
Na swym folblucie wydał się sam sobie drobnym jak pyłek, jak atom.
Patrzał na puszczę, podziwiał ją i żył jej życiem, wchłaniał jej moc.
A puszcza grała. Grała melodję tonów tęczowych-słonecznych, dla oczu grała.
Dziwy się tu działy, tyle naraz bogactw, tyle żywiołów zbratanych z sobą. Przepastna bezdeń cudów.