Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Któż ci już naopowiadał? Ciekawym!
— Żydek z Rudowej, który mię przywiózł.
Pan Maciej oburzył się.
— Jakto?! Przyjechałaś wynajętym powozem?
— Taką sobie nędzną dryndulką, dziadziu — zaśmiała się Lucia. — Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te wieści. Boże! i dziadzo tu sam!... Okropność!
Pan Maciej przygarnął ją do siebie z czułością.
— Widzisz, że nie sam: Waldy nademną czuwa i Ksawery...
— Ach! pana Ksawerego nie powitałam! Gdzież on jest?... Przyjął mię tylko Jacenty i nie poznał. Musiałam się wylegitymować.
Przytuliła się serdecznie do ramienia staruszka. Szepnęła z uczuciem:
— Teraz, dziadziu, ja się tobą zaopiekuję. Nie odstąpię cię nigdy. Będziemy razem przebywali złe i dobre wypadki.
— A nie boisz się dziecko? Tu rozruchy zaledwie się zaczynają... mogą się wzmocnić.
— Nie, dziadziu. Ale tu jesteśmy u siebie w ojczyźnie. Nie godzi się nam jej opuszczać w takiej chwili i... bawić się u obcych.
Pan Maciej odsunął wnuczkę od siebie, popatrzał na nią badawczo.
— Jak ty się zmieniłaś, Luciu!
Ona zapłonęła.
— Spoważniałam, dziadziu, nabrałam rozumu; teraz inaczej myślę.
Waldemar pocałował ją w rękę. W oczach miał iskry zadowolenia.
— Jesteś dzielną dziewczyną, Luciu! — rzekł z uznaniem.
Krwisty rumieniec zabarwił jej policzki.
— Zawdzięczam to tobie, Waldy, i... Stefci — dokończyła szeptem.
W tem za drzwiami rozległ się hałas i prędkie kroki. Do pokoju wpadł blady Jacenty, za nim strzelec Jur i młodszy pokojowiec. Wszyscy, spiorunowani wzrokiem ordynata, stanęli w miejscu i zaczęli cofać się w tył. Ale pan Maciej krzyknął:
— Co się stało?!
Milczeli, lękając się odezwać.
Ordynat podszedł do nich.