Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   54  —

— A w jaki sposób?
— A no z pomocą tej fuzyi — bąkał biedny wikary, rumieniąc się cokolwiek.
— Aha!... tej fuzyi... no, to niby tak, jak mnie?...
— Na szczęście nie zabiłem ciebie!
— Ale zawsze miałeś myśl zrobienia ze mnie tego samego, co z tej oto ptaszyny, to znaczy, że byłbyś mi włożył oczy szklane, zamiast moich własnych, a potem albo umieścił mnie na jakiej sztucznej gałęzi, jak tego oto nieszczęśliwca, albo co gorsza włożyłbyś mnie do takiego oszklonego pudełka, jak te motyle, które spoczywają w szkaradnej zielonej tkaninie, mającej zapewne kolorem przypominać trawy i kwiaty.
— Widzisz, co do ciebie... i chciał dalej rzecz swoją prowadzić duchowny, ale i tym razem przeszkodził mu niezmordowany w zapytaniach gość jego:
— Być tak, jak ten ptak i te motyle, to znaczy po waszemu być umarłym?
— Tak jest, one nie żyją, czyli one są umarłe.
— Biedne małe stworzonka! Zaczekaj, muszę coś zjeść jeszcze, tak mię wzruszył ich los. Ale ty mówisz, że je pozabijałeś wszystkie, a nie powiadasz, dlaczego to zrobiłeś.