Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   253   —

— Potrzebaż było, abym ja ubroczył we krwi ręce moje — ja, którym nie znał dotąd, ani boleści, ani uczucia gniewu, ani nienawiści! Zstąpić na ten padół ziemski, znaczy to upaść. Pragnienie, głód, namiętności! Tu trzeba bić się, aby zyskać prawo do życia.
Opuścił dłonie z rozpaczą i spojrzał przed siebie. Ani sobie zdawał sprawy, jak długo było tego biegu szalonego, ale to widział, że jest przy ogrodzie wikarego; tylko to miejsce tak dobrze mu znane szczególnie jakoś odbijało dzisiaj na tle nocnej pomroki.
Zkąd ta dziwna jasność, te snopy iskier strzelających ku niebiosom, a nadewszystko ten głuchy zgiełk zmięszanych głosów ludzkich dokoła cichej, ustronnej wikaryi?
Przyśpieszył kroku, wydostał się z gęstwiny drzew i krzewów parku i stanął nagle osłupiały pod wpływem obrazu, o którego grozie szczególnej pojęcia nie miał dotąd. Wikarya płonęła, jak jedna pochodnia. Z dachu, którego nagie krokwie już tylko pozostały, wybuchały chwilami iskry; pierwsze piętro gorzało w połowie, druga połowa przedzielona od płonącej klatką schodową, zdawała się dotąd opierać niszczącemu żywiołowi.
Anioł osłupiał. Rozumiał, że się dzieje coś tragicznego, ale sobie tego nawet nazwać