Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   223   —

bardziej pęta ziemskiego bytu, na podobieństwo jego skrzydeł uwięzionych teraz pod odzieniem człowieczem. Patrząc na tę wielką taflę wód, wzdychał za potokami światła astralnego i rozpamiętywał rozkosze tego bytu, który, jak mu się zdawało, znikł dla niego niepowrotnie. Jakże jemu ciężko było pogodzić się z myślą, że tu pozostanie na zawsze, że już go te skrzydła omdlałe nie uniosą nigdy w niebieskie przestworza..! Sparł stroskaną głowę na ręku i poraz pierwszy zapłakał gorzko nad swoim losem.
Jakaś kobieta wiejska, idąca ścieżyną, spostrzegła młodzieńca, o którym tyle sprzecznych wieści krążyło od jakiegoś czasu po okolicy, i użaliła się nad nim.
— We śnie szuka ucieczki przed troską — poszepnęła do siebie. — A choć obładowana ciężkim koszem, który gniótł do ziemi jej spracowane ramiona, zeszła na bok, aby go nie rozbudzić. Tu usłyszała niespodzianie, że z tej piersi dobywają się łkania. Zupełnie nie pojmując, jakąby przynieść mogła ulgę, cofnęła się na ścieżkę swoją.
— Jak tu przemówić do niego? — szepnęła do siebie i ruszywszy ramionami, oddaliła się szybko, nie dosłyszawszy ani jednego słowa jego skargi. A on tymczasem mówił do siebie: