Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   123  —

przyjaznej, więc usuwał się stopniowo w miarę, jak tam ten następował, wrzeszcząc głosem coraz niesforniejszym:
— Ja ci załatwię twój rachunek... oho! nie wyłżesz ty mi się!
Tu zrobił krok, jak na jego przytomność i siłę zbyt ryzykowny; złożona pięść, zamiast trafić anioła, który uskoczył w bok, trafiła w próżnią, a niepozbyty napastnik runął na ziemię jak długi, przeklinając i złorzecząc — co nawiasem mówiąc, chybiało zupełnie celu, bo anioł z tej gwary prostaczej ani jednego słowa nie pojął.
— Niechaj-no ja się podniosę, to ty poznasz z kim masz do czynienia...
Ale nie podnosił się wcale, a przez ten czas anioł zbliżył się do tamtego i w tonie zupełnie uprzejmym prosił go o wytłumaczenie napaści.
— Alboż on wie sam, co robi — mówił czeladnik, ruszając ramionami. — On obchodził wczoraj swoje srebrne wesele zapewne, bo dwa dni temu mówił, że to rocznica jego urodzin.
— Srebrne wesele? Co to znaczy srebrne wesele?
— To się u nas tak nazywa, jak się kto zestroi w ten sposób, jak ten oto, — objaśniał