Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   114  —

rze ludzkie, które spotykał na swojej drodze. Jakaś dziecina paroletnia, która sobie wiła świeży wianek z kwiatu wyki i powojów przydrożnych, spojrzawszy w twarz tego przechodnia, podeszła ku niemu i milcząco ofiarowała mu ten bukiecik. Miała też to być jedyna przyjaznych uczuć oznaka, jaka spotkała w tej wiosce mieszkańca odległych światów. Za to mijając jeden z domków, usłyszał przez szyby podniesiony mocno, zgryźliwy jakiś głos niewieści:
— Ty bezwstydna kokietko, ty łotrzyco mała! — kłamiesz tym razem, jak zawsze!
To matka Gustick monitowała w tak umiarkowanych słowach swoją córkę. Anioł zdumiał się, jakby zdumiała się każda istota ludzka czy nadludzka, któraby po raz pierwszy usłyszała coś podobnego.
— Kładziesz na siebie twoją sukienkę odświętną, twój kapelusz z piórkiem i wychodzisz sobie, pozostawiając mnie w domu z całym tym nieładem. Taka ty zawsze jesteś, próżniaku jeden! — poszukiwaczko przygód! — Znają cię już ludzie dobrze w całej wsi!..
Nagle zamilkł ów głos gniewny, ale zdumiony anioł ani przypuszczał, aby on mógł być tej dywersyi sprawcą, a właśnie ujrzała go pani Gustick przez szczelinę, oddzielającą