Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Barnes wziął bilet i obejrzał starannie.
— Cóż pan na to? — spytał kierownik.
— Niema potrzeby zajmować się nim dłużej. Nie mam śladu podejrzenia. Zresztą znajdziemy go w razie potrzeby. Zwie się Alfons Thauret. Teraz zwróćmy uwagę na innych podróżnych. Czy mógłbym porozmawiać z ową damą?
— Każdej chwili, nawet wbrew jej woli. Sprawa jest zbyt poważna.
— Dobrze! Proszę ją przysłać tutaj, bym słów kilka zamienił na osobności. Nie wspominaj pan, że jestem detektywem. Sam to uczynię.
Niedługo weszła rosła kobieta około lat czterdziestu pięciu. Usiadłszy, objęła Barnesa bystrem, a kryjomem spojrzeniem, czego zdało się nie zauważył.
— Kierownik pociągu przysyła mnie! — zaczęła rozmowę. — Cóż pan masz z tem wspólnego?
— Nic.
— Nic? Jakto?
— Jeśli mówię, że nic nie mam wspólnego z tą sprawą, znaczy to, że od pani samej wyłącznie zależy, czy odnajdę klejnoty, czy nie. Załatwiam tego rodzaju sprawy dla tej linji kolejowej. O ile obrabowany nie ma pretensji, zostawiam rzecz w spokoju. Czy życzy pani sobie, bym czynił poszukiwania za skradzionemi rzeczami?
— Chcę, oczywiście, odzyskać klejnoty moje, bardzo wartościowe, nie wiem jednak, czy powinnam oddać sprawę w ręce detektywa.
— Kto pani powiedział, że jestem detektywem?
— Czy może nie?
— Tak, jestem istotnie detektywem! — odparł po krótkiem wahaniu. — Ale pracując w instytucie prywatnym mogę wykryć przestępcę bez