Strona:Gustaw Meyrink - Zielona twarz.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uczuwszy na sobie gromiący wzrok pana profesora i równocześnie wezwał ją ostry dzwonek telefonu.
„Dziwnie jaskrawe jest życie, gdy człowiek zada sobie trudu z bliska mu się przypatrzeć, a odwróci się od tak zwanych ważnych rzeczy, które niejednemu tylko ból i zgryzotę przynoszą“, pomyślał cudzoziemiec — wziął z półki, na której leżały różne tanie zabawki, jakieś małe, otwarte pudełko i roztargniony powąchał. Było wypełnione maleńkiemi, wystruganemi krówkami i drzewkami, których liście sporządzone były z trocin zielono trawionych.
Osobliwy zapach żywicy i farby wziął go na chwilę w zupełne posiadanie. Boże Narodzenie! Lata dziecięce! Owe oczekiwania z zapartym oddechem pod drzwiami, fotel bujający, wełniakiem czerwonym powleczony, — tłusta plama na nim. Pies — Durudeldutt, tak, tak, tak się nazywał — chrapie pod sofą, odgryzł żołnierzykowi ołowianemu nogę, potem czołga się smutno z lewem okiem przymkniętem; piórko z zegara wyleciało i wpadło mu do oka.
Trzeszczą igły sosnowe i płonące, czerwone świeczki na Chrystusowej choinie mają długie brody z opadających kropel.
Nic nie mogło przeszłości tak szybko znowu ożywić, jak zapach laku norymberskiej zabawki — cudzoziemiec strząsnął ze siebie to jarzmo. „Nic