Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



PODSTĘP.

Szary, ślepy dzień. Spałem do późnej godziny, bez snów, nieprzytomnie, jak martwy. Zimny popiół leżał w piecu. Kurz na meblach. Podłoga niezamieciona. Zmarznięty chodziłem po pokoju. Wstrętny zapach wystygłych węgli leżał w powietrzu. Mój płaszcz, moje ubranie czuć było dymem tytuniowym. Otworzyłem okno, znów je zamknąłem; — zimny brudny wyziew ulicy był nie do zniesienia. Wróble o zmokłem upierzeniu siedziały nieruchomo na rynnach. Gdzie spojrzałem, złowroga niechęć. Wszystko we mnie było podarte, poszarpane. Poduszka na fotelu — jakże była zniszczona! Włosie wydobywało się z krawędzi! Trzeba ją posłać do tapicera, — ale niech tak zostanie — jeszcze jedno samotne ludzkie życie, się wszystko z hałasem rozpadnie! A tam jakie nie gustowne, bezcelowe graty, te łachmany przy oknach. Dlaczego nie postaram się o sznur nie powieszę się na nim?
Wtedy przynajmniej nie widziałbym nigdy tych obrażających wzrok rzeczy, i całe szare marne narzekanie przejdzie — raz na zawsze. Tak! To byłoby najmądrzejsze! Skończyć! Jeszcze dzisiaj. Jeszcze teraz — przed południem. Nigdzie nie wychodzić — zjeść cobądź. Obrzydliwa myśl: zejść ze świata z pełnym żołądkiem! Leżeć w mokrej ziemi i mieć w sobie niestrawione gnijące jedzenie. Żeby tylko nigdy słońce nie świeciło i nie rzucało swojego bezczelnego kłamstwa o szczęściu istnienia! Nie, nie dam się więcej ogłupiać, nie chcę być piłką do zabawy niezręcznego, bezcelowego przypadku, który mnie podnosi, a potem znów spycha w kałużę,