Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

państwa, lub jutro mieli pochwycić władzą w swe ręce. Zapędzili się tak daleko, że rozdzielają między siebie posady, stanowiska, wyznaczają sobie rangi, dzieląc się jednocześnie pieniędzmi, winem i tytoniem. Barbés jest owym rogiem obfitości, z którego sypią się dobrodziejstwa, a otaczają go przyszli dostojnicy, których obowiązkiem na razie jest kaptować zwolenników. Napastują oni wprost każdego więźnia mówiąc mu: „Czyś oszalał, że stoisz po stronie Blanquiego? Ależ on nie dojdzie nigdy do niczego, nie ma najmniejszych widoków. Pomyśl jeno, jutro wybucha rewolucya, zwycięża... i czemże ty zostaniesz? Niczem! Barbés będzie wówczas u steru... no i całkiem słusznie pominie cię“.
Ujadanie na Blanquiego nie ustaje ani na chwilę. Wszyscy przeciwnicy codziennie nazywają go zdrajcą, utajonym dyktatorem, agentem policyi Cromvella, szpiegiem, pretendentem do tronu napoleońskiego. Blanqui w liście wspomnianym pogardliwie wyraża się o Barbésie, ale widne to raczej z tonu, niż ze słów. Opowiada, że robi zawsze i wszędzie jedno, to jest i tu sieje rozterkę, podobnie jak to czynił w Mont-Saint-Michel, ściga go swą nienawiścią i oszczerstwami, co zresztą stanowi od dziesięciu lat jego specyalność, wreszcie rzuca się nań z tyłu, jak w Bourges, zapewniwszy sobie wpierw sympatyę i protekcyę „Wysokiej Izby“ i „Jaśnie Wielmożnego pana prokuratora generalnego“.
Blanqui sam się nazywa „paryasem“ swego czasu, wspomina o ścigającej go opinii, iż jest szpiegiem, wreszcie kończy zapewnieniem, że z reputacyi, jaką ma u ludzi nie robi sobie i tyle, co z mniemania, jakieby o nim miało stado dzikich byków.
Ale nie wszystkie myśli poświęca owym próżnym